Kwestia tego, jak rekruter powinien prezentować się kandydatom oraz jak zbudować profil rekrutera poruszana jest regularnie i z różnym skutkiem. To jeden z tych wdzięcznych tematów, których nie udaje nam się nigdy zamknąć.
Coraz częściej słyszymy w naszej branży pojęcia takie jak marka osobista czy marka rekrutera, wydaje mi się jednak, że jesteśmy jeszcze trochę w tyle. Personal branding w HR istnieje przede wszystkim w sferze teoretycznej. Nie będę więc mówić udziale w konferencjach, budowaniu autorytetu jako znawcy rynku pracy czy tych tajemnych procesów, które zachodzą w głowach kandydatów czy tez managerów. Nie będzie też mowy o wydarzeniach branżowych czy to rekrutacyjnych, czy branży w której operujemy. Ani o budowaniu takiej pozycji na rynku, żeby pełno nas było w mediach i na językach.
Powiem za to o prostej zasadzie wzajemności. Niestety często profil rekrutera porównać można wyłącznie do słupa ogłoszeniowego. Podobnie jak w wypadku rozklejania na slupach informacji, tak i ta forma komunikacji działa wyłącznie w jedna stronę, a sam komunikat jest bardzo ograniczony. Nie próbujemy nic od siebie dać, wypisujemy jedynie czego szukamy i wydaje nam się zupełnie naturalnym oczekiwać, ze kandydaci sami się znajdą. Znajdą profil, przeczytają listę stanowisk, na które rekrutujemy i samodzielnie, na podstawie samej nazwy stanowiska, podejmą decyzję, czy jest ono dla nich odpowiednie. Pięknie! Praca będzie się wykonywać sama, a my skasujemy za wysiłek kandydata niezłą sumkę.
Jeśli jest w Polsce rekruter, który może przedstawić dane świadczące, ze tego rodzaju podejście się opłaca (mówimy tu o wymiernych korzyściach finansowych), to mam nadzieję, że zgłosi się po przeczytaniu tego wpisu – wszyscy moglibyśmy się od niego lub od niej czegoś nauczyć.
Tu mogę wyłącznie zgadywać i snuć przypuszczenia. Może dlatego, ze ktoś tego nas nauczył i nigdy nie pokusiliśmy się o wykształcenie własnej metody pracy? Może dlatego, ze nie widzimy szkodliwości takiego zachowania na dłuższą metę? Może zresztą nie wiążemy przyszłości z rekrutacją, więc wydaje nam się to nieistotne? A może po prostu nigdy nie zastanowiliśmy się, czy to ma właściwie sens, a przecież „robimy tak od zawsze”? I mój ulubiony powód – inni też tak robią…
Czas najwyższy zająć sie rekrutacją tak, jakbyśmy za tydzień, miesiąc, pięć lat dalej chcieli rekrutować. Tak, żeby nie tylko nie było nam glupio, ale żebysmy mogli być naprawdę dumni z tego, jak wykonujemy pracę. Ale żeby to było możliwe, zanim zabierzemy się za zbudowanie własnej marki osobistej, będziemy musieli powrócić do podstaw.
Rekrutacja to trudny biznes, czlowiek jest tu produktem, ktory staramy się sprzedać – i to bez względu na to, czy pracujemy w rekrutacji wewnętrznej czy w agencji. Kandydaci zmagają się z procesem rekrutacyjnym po to, zeby dostać pracę, lecz jeszcze częsciej, aby jej nie dostać (nie ważne jak jesteśmy swietni w tym co robimy, większośc kandydatów z procesu odpada – w końcu manager musi mieć wybor). Wypytujemy kandydatow o intymne aspekty ich życia, ich obecne warunki, oczekiwania finansowe, powód, dla ktorego odeszli z pracy, czesto dając w zamian niewiele a nawet nic.
Poszłam ostatnio na wizytę do lekarza. Sytuacja była podobna, wiadomo od razu, że poruszać będziemy kwestie intymne, że jako pacjent czuję się z definicji trochę nieswojo. Mam na szczęście świetną lekarkę. Tu zagadała, tam opowiedziała kawał, kiedy ja opisałam swoją sytuację ona podzieliła się anegdotką i tak wyjątkowo inwazyjne badanie (taka już jego natura) minęło mi w sposób przyjemny. Nie jest to może wyjście do kina, ale biorąc pod uwagę kontekst byłam naprawdę pod wielkim wrażeniem. Jestem pod wrażeniem za każdym razem, bo ten proces nigdy jakoś nie jest mniej stresujący, ile razy by się przez niego nie przechodziło.
Tak samo jest z rekrutacją. Pozwalamy zupełnie obcej osobie dobrać się do tego, co zastrzegamy na co dzień dla siebie i naszych najbliższych. Jest więc zupełnie naturalne, że oczekujemy wzajemności i zrozumienia, jak delikatna jest to dla nas sytuacja. Zachowajmy się nie tylko profesjonalnie, ale po prostu po ludzku i podzielmy się czymś, co zmniejszy napięcie u człowieka, który będzie być może podstawą naszej wypłaty w tym miesiącu. Przedstawmy mu się – tak, pracujemy dla jakiejś firmy, ale nie ma znaczenia kto wystawi fakturę klientowi za naszą uslugę.
Dla kandydata znaczenie ma to, że wie kim jesteśmy, że może nam zaufać, że kiedy się zdenerwuje, będziemy w stanie rozładować sytuację, a kiedy nie będzie wiedział co dalej, udzielimy mu fachowej porady. To nie marka naszego pracodawcy da mu poczucie bezpieczeństwa, ale my, z krwi i kości, tak samo ludzcy jak on czy ona. Podstawą tego zaufania, które budujemy w pracy z kandydatem, jest właśnie profil rekrutera.
Porzućmy firmowy czy osobisty słup ogloszeniowy i zastanówmy się nad tym, co możemy w naszym profilu powiedzieć o sobie. To trudne zadanie, czasem może brakuje nam śmiałości, ale nikt nie mowił, ze rekrutacja to łatwy kawałek chleba. Nie jesteśmy tu dlatego, że nie lubimy wyzwań i musimy o tym pamietac. Życzę tak sobie jak i Wam odwagi w byciu sobą w pracy i… w mediach społecznosciowych. Obiecuję, że odpowiednio zbudowana marka rekrutera się opłaci.
7 Comments
Celne, Kasia… W Polsce ta „anonimowość” jest często nawet niezawiniona… Młodzi rekruterzy po prostu kopiują schematy pracy swoich starszych kolegów. Wystarczy im tylko krótko zajawić, że można (a nawet i trzeba) inaczej i nowi rozwijają skrzydła. Jest więc nadzieja:)
Zgadzam sie w 100% Paulina, sama jeszcze ciagle pozbywam sie takich schematow, ktore ktos mi przekazal. Pierwszym krokiem jest uswiadomienie sobie, ze w ogole jest jakis wybor. Wszystko (jak zwykle) zalezy od nas! 🙂
Bardzo trafny wpis Kasiu. Niestety kultura korporacyjna często wtłacza nam do głowy te wszystkie schematy i templatki, kótrych powinniśmy używać na co dzień i czasami zdarza nam się zapominać o swojej roli w procesie rekrutacji, gdy skupiamy się na przedstawieniu zalet firmy czy klienta. Myślę, że takie wpisy jak Twój dadzą do myślenia zarówno doświadczonym rekruterom przyzwyczajonym do utartych wzroców, jak i początkującym, którzy czasami kopiują opisy od starszych znajomych niewiedząc, że można inaczej, lepiej, ponieważ nikt im tego nie pokazał.
Dziekuje slicznie za komentarz Kasiu 🙂 Zgadzam sie oczywiscie. Czasami po prostu boimy sie wyjsc z korpo-schematu, jest nam latwiej nie ryzykowac. Ale z wlasnego doswiadczenia wiem, ze to sie moze oplacic. Moze sie okazac, ze bedziemy musieli znalezc dla siebie inne miejsce, takie ktore pozwoli nam uniknac stresu zwiazanego z dzieleniem sie informacjami na wlasny temat… Malo wiarygodny jest dla mnie rekruter, ktory tkwi w zle dobranej pracy, bo tak trafil i po prostu boi sie zmienic. Ale to zdaje sie temat na osobny wpis 😉
[…] Rekruterze, daj się poznać! […]
Cieszę się, że jest takie podejście. Rekruter, jako partner w tym trudnym procesie jakim jest rekrutacja. Win-win i to niekoniecznie wtedy, kiedy ten kandydat zostanie zatrudniony. Coś z tej relacji wszak zostaje – jakieś wnioski choćby dla każdej ze stron na przyszłość. Pamiętam jakie kiepskie wrażenie kilka lat temu wywoływały polskie standardy rekrutacji na kandydatach z zagranicy. Teraz to już się zmienia i bardzo dobrze.
Dziekuje slicznie za ten komentarz – zgadzam sie zdecydowanie jesli chodzi o relacje z kandydatami odrzuconymi z procesu. To jest bez wzgledu na jakosc procesu najwieksza grupa, z ktora ma rekruter do czynienia.
Co do zmian… coz, tak w Polsce jak i za granica ciagle jeszcze dluga droga przed nami. Roznice w jakosci procesow pomiedzy roznymi firmami sa ogromne, ale zeby w ogole moglo do zmian dojsc musimy sami budowac swiadomosc tego, jak rekrutacja wygladac powinna 🙂